Kompendium wiedzy o przemocy wobec kobiet. 

Psycholog, dyplomowana psychoterapeutka. Od kilku lat prowadzi własny gabinet psychoterapeutyczny, w którym pomaga pracować nad sobą zarówno osobom indywidualnym, jak i parom nad ich relacją.

Wioletta Szczerbińska

 

 

Kilka słów wstępu. Kiedy ponad rok temu planowałyśmy kalendarz, miałam nieco inną koncepcję na ten artykuł. Miało to być kompendium wiedzy o przemocy. Ponieważ temat jest niezwykle ważny, pomyślałam sobie potem, że może dużo bardziej wartościowe od teoretycznego opisywania mechanizmów przemocy, będzie przedstawienie prawdziwej historii kobiety, która jej doświadczyła. Oddaję zatem Waszej lekturze wywiad z Anią, która zgodziła się podzielić swoją osobistą historią, za co serdecznie jej dziękuję. Mam nadzieję, że doświadczenia, o jakich opowiada w jasny sposób pokażą Wam, jak działają wspomniane mechanizmy, jak działa sprawca, w jakiej sytuacji jest ofiara i świadkowie, co jest pomocne w wychodzeniu z przemocy, a co utrudnia opuszczenie toksycznego związku. Z szacunku do Ani i jej przeżyć wszelaki mój komentarz wydaje mi się zbędny i wręcz nie na miejscu. Ufam, że wnioski każda z Was wyciągnie sama. Osoby zainteresowane statystykami i teorią odsyłam na strony instytucji rządowych takich jak: Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych oraz pomocowych takich, jak: Centrum Praw Kobiet, Niebieska Linia. Tymczasem zapraszam Was do zmierzenia się z prawdziwą historią. Dodam tylko, że wszelkie dane i fakty zostały zmienione tak, aby uniemożliwić identyfikację bohaterki wywiadu, która chciała zachować anonimowość.

 

Aniu, dziś jesteś zadowoloną z siebie i z życia 50-letnią kobietą, realizujesz się zawodowo, nie dość, że lubisz to, co robisz, to jeszcze pomnażasz sukcesywnie swój majątek, masz pasję, dorosłe, dobrze radzące sobie w życiu dzieci i nową satysfakcjonującą relację. Brzmi jak bajka, ale nie zawsze tak było…opowiesz, gdzie byłaś 10 lat temu?

10 lat temu byłam na wielkim życiowym zakręcie. Powiem nawet więcej to była gigantyczna niewiadoma na wszystkich płaszczyznach mojego życia, z którą musiałam się zmierzyć właściwie sama.  Zostałam w zasadzie z dnia na dzień sama z trójką dzieci, bez pracy, bez środków na życie. Towarzyszył mi ciągły strach o własne życie i zdrowie, kondycję psychiczną dzieci. To był moment, w którym byłam na granicy wytrzymałości psychicznej, ale bardzo chciałam się z tego stanu wyzwolić, właściwie nie widziałam już innego rozwiązania. Miałam poczucie, że skaczę w przepaść i było mi wszystko jedno, bo wiedziałam, że gorzej być już nie może. Nie miałam innego wyjścia, nie mogłam się dłużej oszukiwać, że coś da się naprawić, wytrzymać więcej. Wtedy wydawało mi się, że skaczę w otchłań bez koła ratunkowego. Dopiero teraz, z perspektywy czasu wiem, że ten skok mnie uratował, że był de facto kołem ratunkowym.

Co doprowadziło Cię na ten skraj i zmusiło do tego skoku?

Przez ponad 10 lat doświadczałam przemocy psychicznej i ekonomicznej ze strony mojego męża. W tamtym właśnie  czasie, te 10 lat temu sytuacja była na tyle zagrażająca, że musiałam się ratować. 

Jak to się zaczęło? Kiedy zaczęłaś zauważać, że coś jest nie tak? Przecież byliście super małżeństwem – tak to przynajmniej wyglądało z zewnątrz.

Wyszłam za mąż młodo. Pierwszy raz byłam w roli matki i żony. Nie wiedziałam właściwie jak to jest, jak powinno być, na czym polega partnerstwo. Myślałam, że oddawanie swojej przestrzeni  jest czymś normalnym, że tak funkcjonuje związek, że małżeństwo jest takim ołtarzem, na którym składasz swoją wolność, ale w zamian za to masz rodzinę, że rezygnowanie z siebie jest czymś  naturalnym. Myślałam, że jeśli kiedyś podjęłam decyzję, żeby założyć rodzinę, to tej rodzinie, tej relacji, na którą się zdecydowałam to się należy. Akceptowałam to na początku, nie odbierałam tego jako jakiegoś wielkiego kosztu, czy wyrzeczenia. Myślałam, że jeśli będę „grzeczna”, będę spełniała wszystkie oczekiwania i wymagania ze strony męża jako żona i matka, gospodyni domowa, to to będzie recepta na udany związek.  Tak się jednak nie stało.  Z biegiem lat moje podporządkowanie się eskalowało jego wymagania, a oddawanie cząstki siebie doprowadziło do tego, że właściwie mnie nie było, a w zamian dostawałam tylko coraz większą krytykę, zazdrość aż w końcu groźby i agresję. 

Znamy się nie od dziś i wydawałaś mi się zawsze osobą, która na „takie rzeczy” jest odporna… nigdy nie byłaś typem zastraszonej dziewczynki, zawsze byłaś silna, otwarta,  pełna energii, zaradna. Co się stało? Jak to widzisz z perspektywy czasu?  

Zaczynało się niewinnie – byłam młodą mamą, a facet, którego kochałam mówił mi: „nie spotykaj się z koleżanką, bo odbierasz czas rodzinie i dziecku”. Nie należałam do osób, które  wychodziły nadmiernie często. Myślałam wtedy, że ma racje, że to jest prawidłowa postawa żony i matki i nie wychodziłam, bo jak wyjdę, to będę zdrajcą. Nie wiedziałam jeszcze, że gra na moim poczuciu winy. Potem jakikolwiek „błąd” czy niedopatrzenie z mojej strony skutkowało obrażaniem się, nieodzywaniem, kąśliwymi uwagami. Kiedy dziecko się przewróciło słyszałam, że to moja wina, bo powinnam była je w porę złapać. Miałam coraz mniej kontaktów ze znajomymi, w pewnym momencie chciałam wrócić do pracy, ale praca też była potencjalnym „zagrożeniem” dla naszej rodziny i związku, bo tam spotykałabym się z innymi ludźmi. Poza tym miałabym mniej czasu, żeby pomagać jemu, dzieci nie miałyby obiadu na 14.30, a to było niedopuszczalne! To nie było zgodne z jego wizją rodziny, którą musiałam realizować.  Tak długo, jak spełniałam te oczekiwania i zajmowałam się nim i rodziną, byłam w pełni dyspozycyjna był względny spokój. Momentem przełomowym było to, kiedy z powodu poronienia byłam w fatalnej kondycji psychicznej, nie mogłam przez jakiś czas poświęcać uwagi mężowi, potrzebowałam pochylić się nad sobą, uporządkować swoje emocje. Jego wściekłość narastała, bo jego nastrój zależał od tego, na ile mu nadskakiwałam. Zawsze musiałam dbać o jego komfort – remont w mieszkaniu robiłam sama, musiałam uwijać się czym prędzej, bo wiedziałam, że jak wróci z delegacji, to będzie niezadowolony, że jest bałagan, a od jego komfortu zależał mój… spokój.

Czyli tak naprawdę kluczowe w Twoim uleganiu temu, co się działo były fałszywe przekonania dotyczące wizji rodziny, roli żony, męża, matki.  No i oczywiście obarczanie Ciebie odpowiedzialnością za całe „zło” w waszym życiu, a co za tym idzie wzbudzanie w Tobie poczucia winy?

Nie wiem jak on to robił, ale to poczucie winy stwarzało mi tak ogromny dyskomfort, że robiłam wszystko, żeby do niego nie dopuścić. Myślałam też o dzieciach. Nie chciałam, żeby atmosfera napięcia przekładała się na nie, chciałam, żeby z radością witały zadowolonego tatę, a jeśli ja nie zrobiłam wszystkiego zgodnie z jego oczekiwaniami, to on był wkurzony i wiadomo, że napięcie przekładało się na dzieci. Brałam cały ten syf na siebie, żeby wszyscy byli zadowoleni. Wydawało mi się, że jestem w stanie unieść to wszystko, że nad wszystkim panuje, nie wiedziałam wtedy, że to kumuluje się we mnie, że jak będę robić tak dalej, to dojdę do ściany i to mnie przygniecie. I faktycznie był taki moment, że wizja śmierci była dla mnie bardzo kusząca, wręcz na wyciągnięcie ręki, że mogę sama dać sobie święty spokój. Tego się wystraszyłam, bo wiedziałam, że jestem odpowiedzialna za dzieci. Ale gdyby nie to, nie wiem, czy nie byłaby to wtedy jedyna droga ucieczki. Myślę, że miałam depresję – miałam takie poczucie, że coś wyciąga po mnie rękę w taką najciemniejszą otchłań, chciałam się schować w kąciku między sufitem a ścianą, gdzieś w narożniku z nadzieją, że nikt nie zauważy, że zniknęłam. Słyszałam z ust męża już tyle złego na swój temat, że ćpam, że jestem niespełna rozumu, że przestałam odróżniać fikcję od rzeczywistości. Zaczynałam wierzyć w jego słowa, że jestem najgorszym człowiekiem na świecie, który jest wszystkiemu winien. To natomiast powodowało, że nie rozmawiałam z innymi ludźmi o tym, co się dzieje w moim domu.

Mój mąż był też chorobliwie zazdrosny. Nie mogłam chodzić do lekarzy mężczyzn, bo przecież każdy facet patrzył na mnie jak na obiekt seksualny. Każde spojrzenie w moją stronę na ulicy, czy komplement pod moim adresem na rodzinnych imprezach był powodem do zrobienia mi awantury, bo to przecież ja prowokowałam te spojrzenia i komplementy, bo ktoś sam z siebie nie mógłby tego zrobić. Nie chciałam się więc narażać, zakładałam czapki z daszkiem, chodziłam z pochyloną głową i wzrokiem wbitym w ziemię. Pamiętam taką sytuację, kiedy jakiś mężczyzna na ulicy zapytał mnie o drogę. Byłam wściekła, że pyta akurat mnie, chciałam go wręcz zaatakować, żeby nie robił mi problemu, bo będę miała w domu awanturę. Zwykłe czynności higieniczne jak np. mycie włosów robiłam niemal po kryjomu, po cichutku w łazience, żeby nie było nic słychać, bo to oznaczało, że „się pindrzę”.  W szafie miałam tylko białe, czarne i szare ubrania, bo zakładanie kolorowych ubrań było przejawem lekkiego podejścia do życia, podczas gdy on tak ciężko pracował, poświęcał się dla rodziny. Ja miałam towarzyszyć mu w cierpieniu.

Naprawdę nikt nie zauważył tej zmiany, tego co się z Tobą dzieje? 

Resztka znajomych, która mi wtedy została, a którzy nazywali mnie „Puszkiem” w dobrych czasach właśnie dlatego, że zawsze byłam osobą uśmiechniętą, otwartą i optymistyczną, mówili, że mnie nie poznają. Pytali, czy to ja, czy nie. Sama wtedy nie wiedziałam.

Ja bardzo chciałam wyjść do ludzi, nawet nie po to, by im opowiadać, co u mnie w domu,  ale dlatego, że zawsze byłam osobą towarzyską, po prostu lubię ludzi. Były w naszej relacji z mężem takie momenty, że próbowaliśmy się godzić, wyjeżdżaliśmy gdzieś razem. Wtedy na spokojnie tłumaczyłam, że mam przyjaciół, z którymi chciałabym się spotykać, że chciałabym wrócić do pracy. To niestety przerywało sielankę. Pamiętam, że raz kiedy zrobiłam to nieopatrznie w samochodzie mąż zaczął jechać pod TIRa, chciał nas zabić krzycząc, że przeze mnie dzieci trafią do domu dziecka. To mnie skutecznie powstrzymało, a oni nie mieli szans zauważyć, co tak naprawdę się dzieje.

Załóżmy, że z kontaktów towarzyskich można zrezygnować. A co z rodziną? Jak oni reagowali, Twoi bliscy?

Długo trzymałam wszystko w sobie, nikomu nie mówiłam o tym, co się dzieje w naszym domu. Po fakcie dowiedziałam się, że mój mąż oczerniał mnie u mojej rodziny, skarżąc się jaką okropną żoną i matką jestem, a siebie wybielając i stawiając w roli ofiary. Zdarzało mu się dzwonić z płaczem do mojej mamy i  mówić jak bardzo go ranię.  Przytoczę Ci jeden absurdalny przykład. W pewnym momencie, żeby nie zwariować zaczęłam biegać, ale robiłam to tak, żeby „nie zabierać czasu rodzinie” albo o 5 rano i na 6 wracałam już z ciepłymi bułkami, albo o 23, kiedy w domu wszystko było już ogarnięte. Wychodząc wieczorem pobiegać zostawiałam telefon w domu. W tym czasie mąż dzwonił do mojej mamy skarżąc się, że mnie nie ma, że się szlajam. Ona próbowała się wtedy ze mną skontaktować, tylko zanim wróciłam wszystkie połączenia i smsy od niej były skasowane. O niczym więc nie wiedziałam.  Mówił jej, że biorę narkotyki, zaniedbuję dom i dzieci. Kiedy próbowałam z nią rozmawiać na ten temat zawsze zachęcała mnie do wyciągnięcia ręki do zgody z mężem, usprawiedliwiała go, wierzyła jemu, a nie mi.  W jej oczach to ja byłam zła, a on pokrzywdzony. Nawet, kiedy zemdlałam z nerwów nie była po mojej stronie. Zaczęłam się w końcu bać, że mogą mnie zamknąć w szpitalu psychiatrycznym – wiedziałam, że może to zrobić mąż lub matka.

Wszyscy więc patrzyli na mnie krzywo, ale nikt nie puścił pary z ust. Kiedy szukałam u nich wsparcia ich opinia na mój temat była już tak ugruntowana (choć znali mnie od dziecka!), że go nie otrzymałam, a wręcz przeciwnie, później już, kiedy  toczyła się sprawa rozwodowa zeznawali przeciwko mnie. Dziś wiem i ja i oni, że byli potwornie przez niego zmanipulowani. Jedyną osobą z rodziny, która okazała mi wsparcie był mój przyrodni brat. Przez przypadek złapał na kłamstwie mojego męża i zapaliła mu się czerwona lampka. Od tego momentu mogłam na niego liczyć.

Wtedy coś drgnęło, że zaczęłaś z tego wychodzić?

Nie, wtedy jeszcze nie. Ale to było na pewno dla mnie ważne. Drgnęło, kiedy pojawiło się zastraszanie i grożenie śmiercią. To była kolejna faza. Zaczęło się, kiedy umierała babcia mojego męża, z którą byłam, w zasadzie byliśmy bardzo blisko. Opiekowałam się nią przez wiele lat, a potem borykałam się z jej umieraniem, śmiercią i pogrzebem, również w aspekcie organizacyjnym i finansowym kompletnie sama.  Pomimo,  iż była to babcia mojego męża to ja musiałam się zadłużyć, żeby ją pochować. Wtedy coś we mnie pękło. Zamiast wsparcia, zrozumienia, pomocy dostawałam karczemne awantury o pieniądze. Nieistotna była wtedy żałoba po babci, tylko fakt, że wcześniej ośmieliłam się nawiązać małą współpracę z tematycznym portalem internetowym związanym z moją pasją. Mąż obrzucał mnie błotem, bo chciałam zarabiać i robić coś poza byciem gospodynią domową, podczas gdy jego babcia umierała i ja cierpiałam także z tego powodu. Tego było już za dużo.

Siły dodało mi to, że ludzie zaczęli zauważać, że jestem dobra w tym, co zaczęłam robić. Narażałam się potwornie, bo to było nie do zniesienia dla mojego męża. Zaczęłam mieć kontakt z innymi ludźmi (dziś wiem, że to m.in. mnie uratowało), a to było niedopuszczalne więc wściekłość męża narastała. Kontrolował mnie coraz bardziej – miałam wtedy zainstalowane programy szpiegowskie na komputerze i podsłuch w domu. Zadzwonił do mnie kiedyś znajomy z tego portalu w sprawie jakiejś publikacji, a ja mu powiedziałam, żeby do mnie nie dzwonił, bo będę miała kłopoty. On zaskoczony zapytał, w którym wieku i w jakim kraju ja żyję, że nie mogę z nim rozmawiać….to był kolejny moment, w którym zaczęłam się w ogóle zastanawiać, co się dzieje. 

Jakiś czas po tym pierwszy raz postawiłam się mężowi, kiedy zmienił nasze plany wyjazdowe, na których bardzo mi zależało. Uparłam się i pojechałam sama z dziećmi narażając się na ciągłe  ataki z jego strony. Zrobiłam to intuicyjnie, ryzykując wiele, ale ten wyjazd był ważny, bo wówczas moi przyjaciele byli świadkami jego telefonów, oskarżeń i obelg. Dowiedziałam się też wtedy od przyjaciół, że to, co robi mój mąż to przemoc, że mogę szukać pomocy, że są instytucje, które pomagają w takich sytuacjach, w jakiej ja się znalazłam.  Zgłosiłam się do jednej z nich, najpierw dzieci dostały wsparcie psychologiczne, ja jeszcze naiwnie wierzyłam, że on może się zmienić. Myślałam wówczas o pomocy psychologicznej dla niego, nie dla sobie.

Co ostatecznie pozbawiło Cię złudzeń, przeważyło o tym, że uznałaś, iż nie masz wyjścia, jesteś pod ścianą i musisz się z przemocy uwolnić?

Chyba wstyd za niego i bezsilność wobec tego, co robi innym, nie mi. Im bardziej zaczęłam wychodzić do ludzi i wymykać się spod jego kontroli, tym bardziej próbował mnie osaczyć. Wtedy zaczęło się zastraszanie innych – znajomych, z którymi mimo wszystko chciałam, ale też musiałam z różnych powodów, utrzymywać kontakt. Mąż wysyłał do nich i do ich bliskich sms-y  z groźbami. Niektórzy niestety reagowali każąc mi coś z tym zrobić, tak jak ja bym miała na to jakikolwiek wpływ. Znalazł się jednak jeden odważny człowiek, który poszedł z tym na policję, bo groził nie tylko jemu, ale i jego matce.  Potem ta kobieta, której nigdy nie widziałam na oczy, zadzwoniła do mnie, pytając i bojąc się o siebie, czy mój mąż ma broń. Zobaczyłam wtedy absurd tej sytuacji – kompletnie niewinni, nieznani ludzie zaczynają bać się o siebie. Ta rozmowa wniosła jeszcze coś innego w moje ówczesne życie. Ta kobieta nie chciała przyjąć moich przeprosin za czyny męża. Zdjęła tym samym ze mnie tą przerażającą odpowiedzialność i pełna współczucia zapytała, czy ja nie myślałam o rozwodzie…wtedy jeszcze nie, ale zasiała we mnie kolejne ziarno.  

Jak to się stało, że nigdy do tego czasu nie przeszła Ci myśl o rozwodzie?

Z domu wyniosłam takie przekonania, że trzeba robić wszystko, żeby do rozwodu nie doszło. Wiedziałam też, że trzeba być odpowiedzialnym za swoje wybory i decyzje. Skoro zdecydowałam się poślubić tego człowieka, to trzeba robić wszystko, żeby małżeństwo uratować. U nas w rodzinie nigdy nie było rozwodów, byłoby to źle widziane. Dzieciom rozpadłaby się rodzina i zrobiłabym im  krzywdę. Moja mama zawsze powtarzała, że dzieci z rozbitej rodziny są skalane, nic z nich nie będzie. Wtedy nie brałam pod uwagę tego, że to nie ja krzywdzę dzieci i niszczę rodzinę, tylko mój mąż.

To było potworne, dodatkowe obciążenie dla Ciebie. Na szczęście zdecydowałaś się w końcu na rozwód. Jak ostatecznie do tego doszło?

Tak, jak wspomniałam wcześniej, mąż zaczął używać coraz bardziej drastycznych środków do zastraszania mnie i kontrolowania, włączając w to nieliczne grono moich znajomych. Byłam tak przerażona, że spałam z nożem pod poduszką, bo bałam się, że coś mi zrobi. Potrafił zadzwonić i wykrzyczeć, że „poderżnie mi gardło.” Pamiętam, że przez półtorej roku nie spałam normalnie. Kiedy wyjeżdżał w delegację, a działo się to dość często, dzwonił w nocy i krzyczał w tle przejeżdżającego pociągu: „Ty suko, najlepiej by Ci pasowało jak bym zniknął”. Bałam się, że za chwilę ktoś zapuka i będę musiała identyfikować jego zwłoki, nasłuchiwałam, czy ktoś nie idzie po schodach. To było apogeum. Raz też podniósł na mnie rękę i zobaczyłam ogromne zło w jego oczach, czułam, że chce mnie zabić. Wiedziałam, że sięgnął dna. Zrozumiałam wtedy, że nie uratuje ani jego, ani siebie, ani rodziny. Dodatkowo w jednej z rozmów, psycholog  (bo dzieci już od jakiegoś czasu korzystały z pomocy) powiedziała mi: „Ty już nic nie rób, tylko ratuj siebie i dzieci”. To mnie dodatkowo odarło ze złudzeń. Posłuchałam jej, ale czułam też sama, że więcej nie dam rady, że to nie ma sensu.

W tym samym czasie zaczęła się toczyć sprawa karna z powodu zgłoszenia przez znajomego gróźb. Policja szukała męża, musiałam jechać na komisariat, żeby zeznawać. Kiedy byłam tam na miejscu – mąż nie wiedząc, gdzie jestem – zadzwonił do mnie i zaczął mi grozić przez telefon. Cały komisariat to słyszał. Nie mogli nie uwierzyć. Ja też już niczemu nie mogłam zaprzeczać, musiałam spojrzeć prawdzie w oczy. Mąż szybko dostał zakaz zbliżania się, potem, przez wiele lat trwał długi proces rozwodowy, wcale nie łatwiejszy niż to wszystko, przez co przechodziłam przez te ponad 10 lat małżeństwa.

W końcu zajęłam się sobą, trafiłam na terapię grupową dla kobiet doświadczających przemocy.

Co było dla Ciebie w tym wszystkim najtrudniejsze?

Najtrudniejsze było to, że na skutek manipulacji męża to ja byłam czarną owcą w rodzinie, że bliscy nie wierzyli mi, tylko jemu. Bolał mnie brak wsparcia ze strony kobiet z mojej najbliższej rodziny. Miałam poczucie, że straciłam rodziców za życia. Nieliczne osoby, może trzy, z mojej bardzo licznej rodziny okazały mi wsparcie i zainteresowały się moim losem. Nie wiedziałam w pewnym momencie, kto jest moim przyjacielem, kto nie, komu mogę ufać, a komu nie. Jest taka bajka dla dzieci I. Krasickiego, której puentą są słowa „ Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. Tak się czułam. Czułam, że ktoś na mnie poluje, musze uciekać i u nikogo nie mogę znaleźć schronienia. Byłam potwornie osamotniona w tym wszystkim.

I druga sprawa to fakt, że coraz trudniej było mi patrzeć w lustro. Nie poznawałam siebie. Widziałam i czułam, że to życie jest nie moje, że nie tak miało wyglądać. Jednocześnie nie widziałam innego wyjścia, jak poświęcenie siebie w imię rodziny, związku. Cierpiałam niewyobrażalnie i jednocześnie nie widziałam możliwości, żeby z tego wyjść. W poczuciu bezsilności karmiłam się nadzieją, że w następnym życiu będzie lepiej, a teraz muszę być konsekwentna, bo moje cierpienie nie jest wystarczającym powodem do tego, żeby ot tak, rozwieść się. Racjonalizowałam ten ból myśląc, że trzeba się poświęcić, bo ktoś kiedyś pewnie cierpiał bardziej. Unieważniałam siebie w stu procentach tkwiąc w niszczącym mechanizmie przemocy. 

Aniu, kończąc tę rozmowę mam łzy w oczach. Choć znałam ją wcześniej, przejście przez nią po tylu latach raz jeszcze, było dla mnie mocnym doświadczeniem. Tym bardziej dziękuję Tobie, że poświęciłaś czas i zechciałaś wraz ze mną wrócić do tych wstrząsających wspomnień. Jednocześnie podziwiam Cię za Twoją siłę i determinację. Cieszę się, że możesz teraz ze spokojem patrzeć w lustro, bo wiesz, że żyjesz swoim życiem.  Na koniec – ostatnie pytanie – co chciałabyś przekazać kobietom, które czytają Twoją historię, a szczególnie tym, które w Twojej historii odnajdują swoją własną?

Przede wszystkim to, żeby uwierzyły w swoje zasoby i możliwości.  Dopóki do nich nie sięgną nie będą miały pojęcia, ile drzemie w nich siły i przeogromnej mocy sprawczej. Chciałabym, żeby wiedziały, że ten „arsenał” zasobów i siły jest czasem zamknięty, ale otwiera się  w naprawdę ważnej potrzebie. 

Druga sprawa – Twoje życie jest tylko Twoje i Ty odpowiadasz, jak je przeżyjesz i co z nim zrobisz. Każda z nas bardziej lub mniej doświadcza w życiu sytuacji, w których może zastanawiać się nad wcześniej podjętymi wyborami.  Nie chodzi mi o stan dyskomfortu, a o sytuacje i relacje, które wyniszczają człowieka, uderzają w jego wnętrze i sieją spustoszenie. Ważne by pamiętać, że większość decyzji w życiu nie jest ostateczna, można wyciągać wnioski kierując się swoimi odczuciami i korygować błędy. To ludzkie, normalne, że czasem wjedziemy w ślepą uliczkę, pomimo znaków ostrzegawczych, ale zawsze można się cofnąć, aby odzyskać poczucie wpływu na kierunek, jaki nadajemy swojej życiowej podróży. Nie musimy utknąć w tej uliczce. Jeśli podejmiesz już decyzję jest szansa, że nic Cię nie powstrzyma, ani 5,50 zł w portfelu, ani opinia rodziny, czy znajomych, ani wyobrażenie o swojej „marnej” przyszłości, które nie jest faktem, tylko tendencją do straszenia się. Nie warto gdybać, co z tego będzie, tylko robić swoje, iść krok po kroku wsłuchując się w siebie i wewnętrzny głos który prowadzi w dobre miejsce.

Dodam jeszcze od siebie, że często przed podjęciem decyzji o wyjściu z toksycznej relacji, czy sytuacji hamuje nas szereg błędnych przekonań i czasem trudno  oddzielić te przekonania od wewnętrznego głosu, zwłaszcza, kiedy przez długi czas zagłuszamy go w sobie, dlatego warto skorzystać z pomocy i wsparcia osób, które są spoza „układu”. Mam na myśli oczywiście profesjonalną pomoc psychologiczną.  

Tak, terapia pomaga też w poradzeniu sobie z przeszłością.  Bałam się, że przeszłość i te wszystkie okropne doświadczenia będą zawsze gdzieś obok mnie do końca życia. W moim przypadku tak się nie stało. Naprawdę nie żyję już tym co było i przypominanie sobie „tamtego życia” czynię z wysiłkiem , nie dlatego że było straszne, ale zwyczajnie już go dokładnie nie pamiętam, zostawiłam go gdzieś za sobą, wydaje mi się niczym film, który mogę włączyć na takie potrzeby, jak choćby ta, ale i go wyłączyć. Nie warto żyć przeszłością, a tym, co dzisiaj jest Twoim „tu i teraz”. Kiedy kładę się spać, nie mogę doczekać się jutra:) Dziś mogę wszystko, nikt i nic mnie nie ogranicza, jestem przekonana, że wszechświat sprzyja tym którzy zawalczą o siebie.  

I ostatnia sprawa – jeśli decydujesz się wejść w nową relację zadaj sobie kilka ważnych pytań:

  • czy jest mi z nią/nim lepiej, niż kiedy byłam sama?
  • czy nadal mogę być sobą i nikt nie wpływa na moje poczucie wewnętrznej wolności i wartości?
  • czy stale zabiegam o czyjeś dobre samopoczucie, a druga strona nie przejmuje się moim?
  • czy szanuję drugiego człowieka, a on szanuje mnie?
  • No i w końcu – czy witając się rano ze swoim odbiciem w łazience odnajdujesz ciągle siebie?

Te odpowiedzi znasz tylko Ty.

 

 

#RokKobiet

Share This